Naszym kolejnym rozmówcą w cyklu „Korona na Nowo” był prezes Suzuki Motor Poland – Piotr Dulnik. Aczkolwiek funkcja prezesa japońskiego producenta samochodów nie jest jedyną, jaką obecnie piastuje. Nasz rozmówca w związku z natłokiem obowiązków dysponuje ograniczonym czasem, w związku z czym tym bardziej się cieszymy, że zgodził się na dość długą rozmowę. Tematem przewodnim wywiadu oczywiście była Korona. Rozliczyliśmy (w sumie, to nadal rozliczamy) przeszłość klubu i rozważyliśmy różne warianty możliwe w przyszłości. Spytaliśmy się także o inne kwestie, m.in. o Kielce i patriotyzm lokalny. Nie przedłużając – zapraszamy do lektury!

– Kielce. Jaka jest Pana pierwsza myśl?

– Rodzina.

– Myśli Pan, aby wrócić kiedyś na stałe do Kielc?

– Posiadam tutaj nieruchomości. Rodzice mieszkają na stałe, a ja jestem tu praktycznie non stop. W przyszłości nie wykluczam takiej ewentualności. Ciężko powiedzieć, jak się życie ułoży. Jakby tak wszyscy wracali tutaj jak ja, to inaczej byśmy wyglądali jako miasto.

– Lokalny patriotyzm ma dla Pana duże znaczenie?

– Bardzo duże.

– Jest to jeden z głównych powodów, dla którego zdecydował się Pan zainwestować w Koronę?

– Myślę, że tak. Przede wszystkim należy pamiętać, że prowadzę globalną firmę – w związku z czym lokalny marketing mnie nie interesuje. Muszę robić tzw. marketing globalny. Objawia się to poprzez wspieranie reprezentacji, lig rozgrywkowych w piłce ręcznej i koszykówce czy boks. Wyjątkiem jest właśnie Korona i Korona Handball.

– Rozszerzając ten wątek: tak jak Pan wspomniał, Suzuki obraca się wokół boksu, Superligi, Polskiej Ligi Koszykówki czy Reprezentacji Polski w koszykówce i piłce ręcznej. Jedynymi klubami w tej stawce są właśnie te z Kielc.

– I to jest koniec. Nie będzie innych klubów.

– Dobitny przykład patriotyzmu lokalnego?

– Myślę, że tak. Wychowałem się tutaj. Spędziłem w Kielcach mnóstwo lat i wiele tu przeżyłem.

– Wcześniej, jak Pan mieszkał w Kielcach, to interesował się Pan Koroną?

– Oczywiście, że interesowałem się Koroną. W latach 90. spędziłem na stadionie mnóstwo czasu. Poza tym w Kielcach były wtedy tylko dwie drużyny – Iskra i Korona. Zawsze ten patriotyzm u mnie dominował i chciałem być przy lokalnych klubach.

– Zaraził się Pan pasją do sportu mieszkając jeszcze w Kielcach?

– Tak. Praktycznie całe życie coś trenuję. Od piątej klasy podstawówki trenowałem judo, później  karate, a teraz dla utrzymania kondycji bawię się boksem.

– Czy przy takim natłoku obowiązków może Pan w ogóle mówić o wolnym czasie?

– Praktycznie nie dysponuję wolnym czasem. Po pierwsze – wiadomo, że muszę zarządzać firmą. Jest to mój podstawowy biznes. Żeby Korona mogła liczyć na jakieś wsparcie, to Suzuki musi zarabiać. Ponadto jestem też w Radzie Nadzorczej Polskiej Ligi Koszykówki. Organizuję gale bokserskie Suzuki Boxing Night. Kolejna z nich odbyła się 4-go września w Kielcach. Ponadto w Koronie spędzam mnóstwo czasu, pracując społecznie. Za swoją działalność nie pobieram wynagrodzenia, ale angażuję się ze względu na wcześniej wspomniany patriotyzm lokalny i chęć pomocy klubowi.

– Ciężko jest pogodzić ze sobą te wszystkie obowiązki?

– Nie. Jestem ciągle aktywny. Mam w sobie wielką energię i chęć działania. Nie ma dla mnie znaczenia, czy jest sobota wieczór, czy poniedziałkowy ranek. Ja ciągle gdzieś jestem i działam.

– Wracając na chwilę jeszcze do zorganizowanej przez Pana gali – mamy rozumieć, że wybór miasta również nie był przypadkowy?

– Chcieliśmy tym razem wrócić do Kielc. Ostatnie cztery gale odbyły się w Lublinie. Natomiast teraz wraz z prezesem Nowaczkiem – prezesem Polskiego Związku Bokserskiego zorganizowaliśmy galę w Hali Legionów.

– Jak to się stało, że Suzuki w ogóle weszło do Korony?

– Jako firma byliśmy już w sporcie. Widziałem też, co się dzieje w Koronie. Wiedziałem, że klub potrzebował pieniędzy. Może nie bezpośrednio, ale zgłaszałem akces do klubu. Jednak nie pamiętam, aby był jakikolwiek odzew. Można powiedzieć, że trochę przypadek zdecydował o naszej obecności w Koronie. Była taka sytuacja, że czekałem na Okęciu na samolot do Tokio. W pewnym momencie zauważyłem mężczyznę, który chodził po lotnisku w dresie Korony. Tak się złożyło, że ta osoba w samolocie usiadła obok mnie. Zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałem się, że ten człowiek zajmuje się w Koronie różnymi sprawami marketingowymi. W pewnym momencie zaproponowałem, żebyśmy porozmawiali o biznesie. Powiedziałem, że jeśli klub jest zainteresowany, to możemy wspólnie działać. Dograliśmy temat w czasie lotu i później podczas pobytu w Tokio na Whatsappie. Jak później ówczesny przedstawiciel Korony wracał do Warszawy, to moi ludzie podstawili auta i odwiedzili klub. Także to był ten moment. Nikt mnie nie znalazł, za to ja znalazłem klub.

Tą osobą, którą spotkał Pan wtedy w samolocie – to był Dominic Niehoff?

– Tak.

– Zakładał Pan już wtedy długofalową współpracę z klubem?

– Po tym spotkaniu w samolocie, jak najbardziej.

– Czy przed wejściem do Korony sondowaliście wejście do innego klubu?

– Nie. Oczywiście dostajemy mnóstwo zapytań, nie tylko z piłki nożnej. Jesteśmy bardzo aktywni w sporcie i inni to widzą.

– Jak Pan już wdrożył się w tę Koronę i poznał wszystkie mechanizmy zarządzające ówcześnie tym klubem, to nie miał Pan myśli na zasadzie „w co ja się wrobiłem”?

– Oczywiście, że miałem takie wrażenie. Sami widzicie, ile godzin musimy spędzać, żeby to wszystko teraz prostować. Wielu moich znajomych i współpracowników pukało się w głowę i pytało się – po co mi to wszystko. Widzieli, jak w pewnym momencie byłem wykończony.

– Czy widząc, że w klubie zaczyna się dziać bardzo źle, miał Pan jakikolwiek wpływ na ówczesną decyzyjność prezesa bądź wiceprezesa?

– Z punktu widzenia operacyjnego sami widzieliście, że nie. W tamtym okresie bardzo dużo rozmawiałem z ówczesnym prezesem i wiceprezesem. Jednak rozmowy rozmowami, a decyzje decyzjami. Oczywiście na bieżąco interesowałem się losami klubu. Jakby nie patrzeć, Suzuki widniało na koszulkach drużyny i nie tylko. Zarówno firma, jak i moje nazwisko było źle kojarzone przez to, co działo się w klubie. Nie jest to dobra strona marketingu, gdy inwestuje się pieniądze, a z drugiej strony dostaje się po głowie.

– Czy podczas poprzednich rządów chodziły Panu po głowie myśli, aby się wycofać ze sponsorowania klubu?

– Jak mam być szczery, to były takie sytuacje, w których rozważałem odpuszczenie sobie tego wszystkiego. Był to bardzo męczący okres. Jednak poddawanie się nie jest czymś, z czym się utożsamiam.

– Po przejęciu już klubu od rodziny Hundsdorferów, ciężko było przekonać wspólników, aby Suzuki pozostało w Kielcach?

– Samo przejęcie było bardzo trudnym przedsięwzięciem. Rozmowy przedłużały się w nieskończoność, a ja byłem – powiedzmy, że pośrednikiem w rozmowach pomiędzy rodziną niemiecką a miastem. W pewnym momencie trzeba było załagodzić niektóre rzeczy. Nie każdy o tym wie, ale rozmawiałem z jednymi i z drugimi, aby jak najszybciej wypracować porozumienie. Na pewnym etapie było już dużo nerwów. Wracając do samego pytania –  współpracowników nie było ciężko przekonać. Wszyscy w firmie wiedzą, że jestem bardzo zorientowany na sport, który jest też wartością marketingową. Według wielu osób zarządzających, najprościej jest iść do domu mediowego, zrobić spoty i wykupić reklamę, w której się informuje, że Suzuki spala cztery litry i jest komfortowe. To nie jest mój styl działania. Oczywiście też stosuję tego typu kampanie, ale inne marki robią to w 90 procentach swojego budżetu. A ja robię to może w czterdziestu. Coś, co jest oczywiste i zwyczajne, dla mnie nie jest. Muszę mieć coś innego niż wszyscy. Jesteśmy w sporcie już od dłuższego czasu, dlatego nie było jakoś ciężko przekonać moich współpracowników.

– Klub obecnie należy do miasta. Czy zależało Panu, aby zasiadać w Radzie Nadzorczej jako przedstawiciel głównego sponsora?

– Zależało mi. Wyobraźcie sobie, że wkładacie do klubu kilka milionów złotych i nie macie pojęcia, co się w nim dzieje. Byłoby to nieprofesjonalne. Poza tym, ja mam to do siebie, że lubię mieć wszystko poukładane w wysokim standardzie. Każdy detal musi być szczegółowo dopracowany. Inwestując tak duże pieniądze chciałbym, aby klub był właśnie tak poukładany.

– Jak się inwestuje pewien nakład finansowy, to może niekoniecznie oczekuje się, że powinien się on zwrócić. W końcu sport jest trochę studnią bez dna. Jednak wraz z inwestycją powinien iść chociaż minimalny sukces marketingowy. Nie miał Pan w pewnym momencie wrażenia, że firma płaci duże kwoty za to, żeby sobie psuć renomę?

– Niestety, ale Korona długo nie była kojarzona z żadnym sukcesem. Miałem pewnego rodzaju zawahania. To są jednak pieniądze firmy. Nie może być tak, że wydajemy ogromne kwoty i jednocześnie jesteśmy kojarzeni z jakąś patologią. Zobaczcie, jakie to było kuriozum. Z jednej strony wkładamy ogromne pieniądze, a na drugiej szali mamy ogromny hejt i bardzo negatywny przekaz medialny.

– Obecna strategia klubu to w głównej mierze Pańska wizja. Czy jest Pan zatem zadowolony z dotychczasowych wypracowanych efektów?

– Powiedzmy, że jestem zadowolony, ale nie do końca. Po pierwsze – życzylibyśmy sobie wszyscy, aby było więcej kibiców. My wykonujemy naprawdę dużo pracy. Jakby ktoś tutaj nam codziennie towarzyszył, to widziałby, ile nas to kosztuje nerwów. Po każdym meczu jeszcze długo nie schodzą ze mnie emocje. Liczymy na większą pomoc ze strony kibiców. Trzeba pamiętać, że wpływy z biletów to też jest część budżetu. Zapewne wiecie, że pieniądze przeznaczane przez Suzuki ważą bardzo dużo. Jednak nie jest to wystarczające, aby utrzymać taką drużynę, która ma awansować. Super, że kibice dopingują. Podczas meczów czuć ich wsparcie. Jednak na stadionie musi ich być zdecydowanie więcej. Wtedy i piłkarzom będzie się jeszcze lepiej grało, społeczność będzie budowała swoje przywiązanie do klubu, a finalnie przełoży się to na budżet, co pozwoli nam poradzić sobie z tymi długami, które są w klubie. Nie ukrywam, że kwestia zadłużenia również spędza mi sen z powiek. Nie możemy sobie pozwolić praktycznie na żaden błąd czy zbędny wydatek, gdyż musimy uregulować jakieś tematy z przeszłości, z którymi obecni ludzie nie mają nic wspólnego. A te pieniądze wcale nie jest tak łatwo pozyskać. Sami wiecie, że klub pierwszoligowy z punktu widzenia budżetu ma podobne zobowiązania jak klub ekstraklasowy. A w kwestii przychodów do klubu w porównaniu do ekstraklasy mamy ograniczone pole manewru. Także jestem i nie jestem zadowolony z dotychczasowych efektów. Wiele rzeczy w Koronie zostało poukładane. Wystartowała akademia, mamy dobre wyniki. Jest Paweł Golański, z którym świetnie nam się współpracuje. Jest prezes Jabłoński, którego uważam za bardzo kompetentną i profesjonalną osobę. Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze pełnego stadionu.

– Bierze Pan udział przy transferach?

– Wcześniej była sytuacja taka, że jeden człowiek musiał się zajmować jednocześnie paroma rzeczami. Teraz wyprostowaliśmy ten temat i wygląda to dobrze. Nie do końca było to tak, że ja ustalałem transfery. Kontaktowałem się z wieloma ludźmi, którzy mogli pomóc. Później przekazywałem sztabowi trenerskiemu informacje i tam już decydowano o przydatności danego zawodnika. Oczywiście obecnie siadamy wspólnie i omawiamy najważniejsze parametry potencjalnego kandydata do gry w Koronie. Sam jednak nie dałbym rady o tym decydować. I poza tym, nie znam się na transferach. Wymaga to poświęcenia czasu na analizy, obserwacje czy rozmowy.

– Na pewno cieszy, że w końcu przed drużyną stawiane są konkretne cele. Wracając do sytuacji sprzed pół roku, z perspektywy czasu nie ma Pan wrażenia, że cel, jakim było zajęcie miejsca barażowego postawiony przed tamtą drużyną był nieadekwatny do zasobów ludzkich, którymi ówcześnie dysponowaliśmy?

– Często słyszałem, że był to przewartościowany cel. Ja jestem człowiekiem, który lubi konkrety. Siadłem wraz ze sztabem szkoleniowym i zadałem pytanie: „jakie transfery muszą zostać przeprowadzone, żebyśmy walczyli o pierwszą szóstkę?”. I doszło do konkretnych transferów. Później po raz kolejny pytałem, czy z tymi zawodnikami mamy co marzyć o barażach. Jeszcze raz powtórzę: walczyć o szóste miejsce. Nie chodziło mi o miejsce pierwsze lub drugie. Z punktu widzenia sportowego, co to jest szóste miejsce? Dostałem informację zwrotną, że z tą kadrą powinniśmy się włączyć do gry o baraże. Skoro dostałem zapewnienie, że możemy walczyć, to ja się tego trzymałem. Nigdy nie wejdę do szatni i nie powiem piłkarzom, że dwunaste miejsce będzie w porządku. Nie potrzebujemy zawodników, którzy będą sobie tu egzystować bez celu. W zimie przeprowadziliśmy wiele ruchów. Jeśliby mi ktoś wtedy powiedział, że realizowane zmiany finalnie nie przełożą się na miejsce w tabeli, to jaki sens miałaby ta cała praca i poszukiwanie pieniędzy na roszady w składzie, które i tak niczego by nie zmieniły? Tym bardziej, że przed rundą wiosenną nie mieliśmy dużej straty do miejsca barażowego i zaległy mecz z Widzewem. To nie było tak, że ja sobie coś nagle wymarzyłem. Postawiony wtedy cel przed drużyną wynikał z rozmów, które przeprowadziliśmy ze sztabem trenerskim.

– Czyli wtedy Pan dostał gwarancję, że ci zawodnicy mogą powalczyć o baraże. Jednak z perspektywy czasu nie ma Pan wrażenia, że tego potencjału piłkarskiego trochę zabrakło?

– W takiej sytuacji przed oczami mam zespół Górnika Łęczna. Okazało się, że można. Każdy twierdził, że ich sukces to dzieło przypadku. Jednak udało im się awansować. Czy oni mieli lepszą kadrę od nas? GKS Tychy, którego w zeszłym sezonie dwukrotnie pokonaliśmy, w ostatniej chwili wypadł z gry o ekstraklasę. Z mojej perspektywy nie ma takich tematów, że coś jest niemożliwe. Jak coś jest namacalne, to ja chcę to mieć. Wiele było opinii, że cele były napompowane. Jak to czytałem, to aż niedowierzałem. Ambitny cel – zajęcie szóstego miejsca? Trochę zabawne. Zimą zrobiliśmy dużo zmian. Bazowałem na opinii osób, które się na tym znają. Podobnie jak u mnie w firmie. Mam dyrektorów od różnych zadań. Przedstawiają mi różne rozwiązania, a na koniec ja podejmuję decyzję. Tutaj było podobnie. Przedstawiono mi rozwiązania, które powinny dać nam miejsce w barażach. I finalnie nawet nie pamiętam, które zajęliśmy miejsce (śmiech). Czy zajęcie miejsca barażowego było niemożliwe? Było możliwe. Trzeba to jednak potraktować jako kolejną cenną naukę.

– Gdybając już sobie… Gdyby udało się w zeszłym sezonie awansować Koronie do ekstraklasy poprzez baraże, to uważa Pan, że już teraz klub organizacyjnie i kadrowo poradziłby sobie w tych rozgrywkach?

– Na pewno tak. Wzięlibyśmy się od razu do pracy i przyszykowalibyśmy odpowiednią kadrę. Ponadto nasza pozycja negocjacyjna byłaby zdecydowanie lepsza. W obecnej chwili bardzo ciężko jest przekonać dobrych piłkarzy, aby przeszli do pierwszoligowego klubu.

– Załóżmy, że w tym sezonie udaje nam się osiągnąć założony cel – czyli awans. Jest szansa, żeby pójść za ciosem i od razu powalczyć o coś więcej?

– Tutaj znowu wraca kwestia budżetu. Jakbyśmy awansowali, to dojdą nam pieniądze od partnerów medialnych. Mam nadzieję, że jak popularność Korony będzie rosła, a mi uda się przekonać jeszcze kogoś, by włożył w klub dodatkowe pieniądze, to będziemy mogli mieć większe pole manewru w konstruowaniu budżetu. Ja, podobnie jak prezes Jabłoński – praktycznie cały czas rozmawiamy z różnymi ludźmi i przekonujemy ich do tego projektu. Mamy bardzo fajnego dyrektora sportowego, który jest w stanie zorganizować ciekawych piłkarzy. Jednak jakość graczy w dużej mierze będzie zależna od budżetu, który skonstruujemy. Jak nam się uda zebrać odpowiednie zasoby, to czemu mielibyśmy nie powalczyć?

– Bierze Pan pod uwagę wycofanie się firmy z klubu w przypadku ewentualnego braku awansu do ekstraklasy?

– Nie wiem. Ciężko mi powiedzieć. Na pewno nie chciałbym stąd znikać, bo to by było poddanie się. Jak skończymy sezon, to zobaczymy, w jakim miejscu jesteśmy, co osiągnęliśmy i jak wyglądają finanse. Jeśli miałbym się usuwać z Korony, to chciałbym, aby to było w momencie odnoszenia sukcesów.

– Odwracając poprzednie pytanie – czy w sytuacji, w której osiągamy dany cel, możemy się jeszcze spodziewać zwiększenia nakładów finansowych?

– W obecnej chwili te nakłady finansowe są już naprawdę duże. Właściciele z innych klubów ekstraklasy często się do mnie odzywają i proponują wejście w ich klub. Oczywiście ja konsekwentnie im odmawiam. Jednak te kluby przyjęłyby nas z otwartymi rękami. Bylibyśmy bardzo silnym partnerem dla tych klubów, zasilając ich budżet kwotą, jaką zasilamy Koronę.

– Władze w Japonii mają jakiś wpływ na Pana decyzyjność w zakresie wspierania Korony?

– Nie. Każda spółka jest zarządzana poprzez wyznaczone zarządy. Ja mam z centralą z Japonii uzgodnienia co do osiągnięcia konkretnych wskaźników.

– Budżety w firmach na dany rok są ustalane z konkretnym wyprzedzeniem. To oznacza, że np. Suzuki z góry ustala pewien nakład finansowy na promocję poprzez sport?

 – Jeśli ktoś się mnie spyta – ile ten sport daje mi sprzedaży, to nie jestem w stanie od razu udzielić odpowiedzi. Z drugiej strony też zadaję pytanie, ile reklama w telewizji przynosi sprzedaży. Są oczywiście pewne systemy, które pozwalają to określić. Istnieją też firmy, które mierzą wartość ekwiwalentu marketingowego w zakresie określonych inwestycji np. w sport. W związku z tym, dla mnie fundamentalną kwestią jest zachowanie dobrego PR-u, osiągnięcie odpowiednich wyników sportowych tak, aby uzyskane wskaźniki uzasadniały poniesienie nakładów finansowych.

– W klubie powstał nowy projekt – Akademia Korony.

– Ze strategicznego punktu widzenia jest to bardzo ważny projekt. Musimy gdzieś kształtować tych młodych ludzi. Nie możemy jako klub bazować tylko na gotowych zawodnikach. Musimy wychowywać i później też transferować z klubu.

– Zdarzyło się widzieć Pana pod Młynem. Czy lubi Pan atmosferę trybun? I czy może ma Pan jakieś doświadczenia związane z kibicowaniem?

– Oczywiście, że lubię. Każdy z nas ma jakieś mniejsze lub większe doświadczenia. Ja praktycznie cały czas jestem przy tym sporcie, a w Kielcach przeżyłem bardzo wiele.

Czy czuje Pan zaufanie i wsparcie kieleckiej społeczności odnośnie Pana działań w lokalnym sporcie?

– Szczerze mówiąc, to nigdy nad tym nie zastanawiałem się. Zdaję sobie sprawę, że opinie mogą być różne. Wszystko co robię, staram się czynić w najlepszej wierze w zgodzie ze sobą. Chcę pomóc rozwiązać problemy, stworzyć tutaj coś fajnego. Nie liczę na poklask i pochwały. Robię coś, bo wiem, że z mojej perspektywy jest to dobre.

– Tysiące kibiców jednocześnie są krytykami, jak i najlepszymi doradcami. Jak Pan sobie radzi z tą presją i częstą krytyką otoczenia?

– Otoczenie piłki nożnej różni się od tego motoryzacyjnego. W motoryzacji dziennikarze bardziej się skupiają na kwestiach merytorycznych, technicznych, opierają się na konkretnych danych. W otoczeniu piłkarskim w mediach jest za to dużo skandalu. Każdy chce znaleźć i napisać coś dziwnego. Z jednej strony oddaję swój czas i pieniądze firmy, pracuję bezinteresownie dla klubu, a w zamian, spotykam się również z krytyką. Nie raz zastanawiałem się nad tym, po co mi jest to potrzebne. Ale z drugiej strony, miałbym się poddać, bo dziesięć osób napisze coś negatywnego? Nie patrzę na to i wykonuję nadal swoją pracę.

– Ludzie z Pana otoczenia sugerowali, żeby Pan sobie odpuścił temat Korony?

– Non stop sugerują. Widzą, ile mnie to kosztuje. Często podczas różnych eventów pytają się mnie „po co ci ta Korona?”. Ale co mam zrobić? Działam dalej. Jeśli miałbym odejść, to chciałbym, aby to było w glorii chwały.

– Jakie jest Pana największe marzenie związane z Koroną?

– Tak naprawdę chciałbym, abyśmy jedli małymi łyżeczkami. Na ten moment chciałbym powrócić do tego, co było – czyli ekstraklasy. Wtedy będę naprawdę szczęśliwy. Ewentualnie później będziemy się zastanawiali, co dalej. Często powtarzam moim pracownikom, żeby sobie marzyli i stawiali przed sobą cele. Czasami pytam też pracowników, powiedzmy najniższego szczebla: „kim chciałbyś zostać za pięć lat?”. I słyszę odpowiedź, że prezesem. Nie na tym to polega. Małymi łyżeczkami i zgodnie z kompetencjami. Nie odpowiem teraz, że chciałbym być Mistrzem Polski, tylko najpierw awansujmy do ekstraklasy. Jak awansujemy, to postawimy przed sobą kolejne cele. Krok po kroku będziemy stawiać tę poprzeczkę wyżej, ale bez żadnej napinki.

– Mówi Pan, że bez napinki. Jednak napinka na awans jest.

– Mówię tak nie dlatego, że za wszelką cenę musimy coś zrobić. Jednak z punktu widzenia finansowego awans jest obowiązkiem. Mamy dobrą drużynę. Mam teraz cały czas ciśnienie, prezes Jabłoński również. Musimy wygrywać. Z taką drużyną, gdybyśmy odnosili porażki, to musielibyśmy się poważnie zastanowić, co tu jest grane.

– Z drugiej strony sport jest nieprzewidywalny. A w szczególności piłka nożna.

– Tak, sport ma to do siebie, że jest nieprzewidywalny. Nie będę miał do nikogo pretensji, jak ktoś walczy, daje z siebie wszystko. Jak dwóch zawodników wychodzi na ring, to wszystko może się wydarzyć. Ale jest tam ogień, krew i pot. Tej walki i zaangażowania oczekuję również na boisku.

Rozmawiali: Grzegorz Kotwica i A_mks.